piątek, 18 stycznia 2013

Od dnia 21 lipca 2012 r. Polna moim drugim domem


Patologie ciąży to norma dla lekarzy z Polnej w końcu trafiają tu przypadki z całej wielkopolski.  Po obejrzeniu mojego przypadku przez profesora zapadła decyzja iż za 3 dni założą mi szef na szyjkę by podtrzymać ciążę na tyle ile się da. Międzyczasie miałam wyleczyć stan zapalny pochwy. Niestety te ferajne 3 dni i leczenie Fenoterolem nie pomogły. Z naturą jednak medycyna wciąż przegrywa.
Skurcze trwały całą noc. Pielęgniarka powiedziała, że mam rano na obchodzie powiedzieć doktorowi, że mnie brzuch boli. Wina kroplówki bo nie podawała mi leku tak jak powinna. Małe jakieś niedociągnięcie bo jako laik skąd miałam wiedzieć, że mam patrzeć, czy kroplówka się dozuje. W końcu nie codziennie człowiek bywa w szpitalu. Nad ranem wstałam z łóżka a pode mną plama krwi (bóle coraz silniejsze) i przed 6 transport na porodówkę. Mąż na nocce, więc nie chciałam go w nocy nie pokoić, że coś jest nie tak i nawet nie zdążyłam mu napisać smsa, że jadę „rodzić”. Na porodówce zastanawiano się który to tydzień ciąży, bo wg miesiączki był 25 ale wg USG tylko 23. Jak mówiłam, że termin mi redatowano o dwa tygodnie nie chcieli słuchać (wiadomo lekarze wiedzą lepiej od pacjenta). Pani doktor która mną się zajęła (kończąc zmianę) oddała mnie panu doktorowi, ale każdy z nich miał niemrawą minę. W dyżurce usłyszałam tylko jak dr mówiła iż to dziś kolejne stracone dziecko. Bóle się nasiliły a jako, że to moja pierwsza ciąża skąd miałam wiedzieć, że to idą skurcze. Ból niesamowity, skręcałam się jak nigdy dotąd, opływały mnie fale zimnego potu, ale jeszcze zdążyłam zaliczyć obchód lekarski, po czym chlusnął (dosłownie) ze mnie płyn owodniowy. Godzina 9 i każą mi rodzić siłami natury, w końcu dziecko nie duże.  W tym szoku nie chciałam rodzić, wiedziałam, że dziecko nie przeżyje, chciałam je chronić i mieć jak najdłużej w brzuchu, co było jednak nie możliwe. Pani doktor odbierająca poród kiwała tylko głową (w moich odczycie pesymistycznie), a ja wydzierałam się z bólu. Jakaś studentka (szczupła blondynka w rozpuszczonych włosach) podeszła do mnie i chwyciła mnie za rękę (mała rzecz a dała mi wielkie oparcie- dziękuję Ci kimkolwiek jesteś). Najpierw słowa „pocieszenia” w dyżurce a potem wyraz twarzy Pani dr odbierającej poród, więc jak miałam mieć nadzieję, że urodzę żywe dziecko? Poród nie był lekki, bo mała była ułożona miednicowo (najpierw wyszły nóżki a potem główka) bo w drogach rodnych utkwiła główka dziecka. 25 lipca 2012r. godz. 9:30 na świat przyszła nasza malutka iskierka z wagą zaledwie 660g , dostała 3 Apgar. 25 lipca jak dotąd kojarzył mi się tylko z Sunrise Festival, więc pomyślałam, że mała będzie niezłą imprezowiczką jak sobie wybrała właśnie taki dzień. Małą zajęli się specjaliści, troszkę im poszło oszacowanie płci dziecka (nawet nie miałam sił by wykrzyczeć, że dziewczynka ani nie pytałam się czy żyje, byłam w totalnym szoku). Nagle wszyscy wylecieli z moją małą iskierką, jakaś Pani zatrzymała się w drzwiach i spytała jak dać na imię. Jakoś wyjąkałam Małgosia (bo tak imię wybrał mąż). Uśpili mnie i wyczyścili poczym znalazłam się na sali poporodowej i dochodziłam do siebie. Na wypisie miałam stwierdzoną niewydolność cieśniowo-szyjkowa. Fizycznie nie czułam się źle, natomiast dramat psychiczny jaki toczył się w mojej głowie jest nie do opisania. Pani doktor przyszła mi oznajmić co z dzieckiem, nie ukrywała, że jej stan jest ciężki i nie wiadomo czy przeżyje. Nie wiem czy lepiej by nie było urodzić martwe dziecko niż zadręczać się kiedy to nastąpi. Następnego dnia dostałam już wypis, bo przecież nic mi nie było. Rozmowy z psychologiem szpitalnym za dużo nie wniosły do mojej w tym momencie chorej psychiki, musiałam toczyć tą walkę sama.Czułam, że zawiodłam męża, rodzinę. Myślałam ja sobie poradzę jakoś z tym ale nie chciałam by cierpieli inni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz